Jest! Jest! Słyszycie? – po nadpilicznych łąkach niósł się głos: „u-hu! u-hu!”.

To puchacz czy uszatka?

Chyba puchacz! Zawabimy! – Jacek włączył magnetofon z nagranym głosem puchacza. Jednak ptak zamilkł słysząc swego konkurenta.

No więc co: puchacz? uszatka?

* * * * *

Wczesną wiosną 2005 r. brałem udział w niezwykle ciekawej wyprawie ornitologicznej. Któregoś marcowego dnia Jacek Tabor przekazał mnie, Jackowi Adamczykowi i Mirkowi Malinowskiemu wiadomość o planowanej wyprawie na sowy w okolice Nowego Miasta n. Pilicą. Główną atrakcją miało by wabienie puchacza, wiele lat temu słyszanego pod Gostomią. Nie trzeba było nam tego długo powtarzać.

Na spotkanie  z resztą ekipy ornitologów umówiliśmy się przy moście w Gostomii. Żaden z nas nie znał tego miejsca, więc po drodze trochę pobłądziliśmy. Najpierw w Nowym Mieście, gdzie zjazd do Gostomii jest niezbyt wyraźnie oznaczony. Potem w samej Gostomii pojechaliśmy w stronę stawów rybnych, zresztą bardzo malowniczych. Wreszcie znaleźliśmy miejsce spotkania, a tam Jacka Tabora, Sławomira Chmielewskiego i kilka nieznanych mi bliżej osób. Wycieczkę ornitologiczną rozpoczęliśmy od poszukiwań bielika, który gnieździ się w okolicach Gostomii. Przeszliśmy przez stary i mocno zniszczony most na Pilicy, a potem ruszyliśmy prze podmokłe łąki. Maszerowaliśmy jakieś 1-2 km. Wreszcie Sławek Chmielewski wskazał grupę drzew, gdzie nasz herbowy ptak miał gniazdo. Przez lornetki zobaczyliśmy także sylwetkę potężnego bielika siedzącego na gałęzi.

Na pewno już nas zauważył. Nie będziemy go niepokoić. Wycofujemy się – Sławek Chmielewski ponaglił nas do odwrotu. Skierowaliśmy swe kroki na wschód, ku właściwemu celowi wyprawy.

Powoli zapadał zmierzch, ale zanim się ściemniło zdążyłem jeszcze zobaczyć i usłyszeć bekasy kszyki – "latające baranki" jak nazwał je kiedyś Włodzimierz Puchalski. Gdzieś w oddali zamajaczyły żurawie. Kilka par tych ptaków gniazduje między Nowym Miastem a Tomczycami.

Ciągle kierowaliśmy się na wschód, a naszym przewodnikiem był Sławek Chmielewski. Po drodze moi towarzysze musieli kilka razy przenosić mnie "na barana"  przez rozlewiska. Jak się bowiem okazało, byłem jedynym spryciarzem, który wybrał się w teren nie w gumiakach, a w zwykłych zimowych butach. Chociaż Jacek Tabor ostrzegał, że będzie dużo wody, to jednak potraktowałem te ostrzeżenia z przymrużeniem oka. Tymczasem okazało się, że w niektórych miejscach bez gumowych butów ani rusz. Toteż kilka razy pokonywałem co głębsze miejsca na plecach kolegów. Całe szczęście, że jestem szczupły i nie ważę zbyt wiele!

W pewnym momencie, po zapadnięciu zmroku, gdzieś w oddali usłyszeliśmy głos ptaka, którego poszukiwaliśmy. Ale czy to na pewno był puchacz, czy też my w gorącym pragnieniu usłyszenia naszej największej sowy wzięliśmy głos zwykłej uszatki  za wołanie Bubo bubo? Ptak nie ułatwiał nam zadania. Słysząc głos swego magnetofonowego konkurenta "zamknął dziób" i uparcie milczał na ponawiane próby wabienia. Jednak to, co słyszeliśmy, pozwoliło nam ustalić (a właściwie moim kolegom, bo moje umiejętności identyfikowania puchacza są nader skromne), że to jednak był puchacz. Chociaż słyszeliśmy go dosyć krótko, to jednak zauważyliśmy, że głos ptaka to było głębokie, niskie "u-hu!" z wyraźnie zaakcentowaną pierwszą, wyższą sylabą, z pewnym, jakby gniewnym zawijasem w zawołaniu. A więc jest! Puchacz, jak wszystko na to wskazuje, gnieździ się w okolicy Nowego Miasta!

Po przygodzie z puchaczem ruszyliśmy dalej, ciągle kierując się w stronę Tomczyc. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że idziemy wąską groblą, po prawo i po lewo mamy morze trzcin, a dookoła ciemność. To było naprawdę niesamowite uczucie – raptem kilka kilometrów od Nowego Miasta, a jednocześnie tak daleko od cywilizacji! O tym, że naprawdę jesteśmy w dzikim miejscu przekonało nas donośne wołanie żurawi, jakie rozległo się nie dalej niż 30-50 m od nas. Prawdopodobnie wędrując spłoszyliśmy ptaki, które na nieoczekiwaną pobudkę zaprotestowały głośnym krzykiem. Wkrótce dotarliśmy do drogi biegnącej z Tomczyc w kierunku na Ulów i z łąk wkroczyliśmy do lasu. Ruszyliśmy na południe mijając po drodze rezerwat "Sokół", o którego bogactwie przyrodniczym tyle już słyszałem, ale w ciemnościach oczywiście niewiele mogłem zobaczyć. Wreszcie po kilku godzinach marszu, gdy zmęczenie już wszystkim dało się dobrze we znaki, zatrzymaliśmy się na odpoczynek pod pomnikowymi dębami. Z szyszek i gałązek ktoś zgrabnie rozpalił niewielkie ognisko (miejmy nadzieję, że leśnicy nam to wybaczą, a może w ogóle się nie dowiedzą…). Ktoś, bodajże Jacek tabor, poczęstował nas sękaczem. Ciasto smakowało wyśmienicie! Odpoczynek przypomniał nam, że to dopiero początek wiosny i o ile wcześniej byliśmy rozgrzani marszem i absolutnie nie czuliśmy chłodu, o tyle teraz zaczęło robić się nam zimno. Ze zdziwieniem zauważyłem, że nogawki zamoczone podczas przechodzenia przez wodę, zaczynają sztywnieć. A więc temperatura spadła poniżej zera! W przemoczonych butach zaczęły mi marznąć nogi. Ruszyliśmy więc dalej starannie wcześniej wygasiwszy ognisko. Szliśmy teraz na zachód, w kierunku Walisk. Od czasu do czasu Jacek Tabor wabił puszczyki (tym razem ręcznie, tzn. fachowo dmuchając w odpowiednio złożone ręce), ale ptaki nie odpowiadały. Po dość długiej, ale przyjemnej wędrówce przez las (a warto nadmienić, że był to już środek nocy), Sławek Chmielewski zaczął wypatrywać drogi w kierunku Gostomii. Wkrótce skręciliśmy na północ w stronę Pilicy.     

Szliśmy przez podmokły las olchowy. Nagle stosunkowo blisko usłyszeliśmy głośne klaśnięcie. To bóbr dał swym pobratymcom sygnał, że nas zauważył. A więc są i bobry – fascynujące zwierzęta, o których tyle czytałem w książkach o puszczy kanadyjskiej! Co prawda, zwierzęta te nie należą one do rzadkości i ślady ich działalności, zgryzy, widziałem już wielokrotnie, ale samych zwierząt nie miałem okazji obserwować, nawet w formie „nasłuchowej”. Wkrótce na rozlewiskach tuż przy drodze w świetle latarek ujrzeliśmy żeremie. Kilka metrów dalej stał kolejny bobrzy domek. No, trzeba przyznać, ze coś takiego robi wrażenia. Po prostu „Kanada pachnąca żywicą”! Jednak niewiele brakowało, aby dla jednego z naszych kolegów spotkanie z bobrami zakończyło się niezbyt przyjemnie. Dosłownie ziemia się pod nim zapadła, tak, ze omal nogi sobie nie złamał, albo co najmniej nie zwichnął. Jak się okazało, zarwała się nora, którą bobry wykopały pod drogą, budując sobie w ten sposób wygodne połączenie między rozlewiskami rozciągającymi się z jej jednej i drugiej strony.

Jacek Tabor ciągle ponawiał wabienie puszczyków i wreszcie przyniosło ono oczekiwany rezultat. Jakiś samiec tej pięknej sowy dał się nabrać. Wziął nas za niebezpiecznego rywala, który wkroczył na jego terytorium i zaczął na nas głośno pohukiwać, chcąc nas wyprosić ze swojej "strefy wpływów". Ptak tak się zdenerwował, że latał tuż nad naszymi głowami i siadał na pobliskich gałęziach zupełnie lekceważąc sobie światło latarek, dzięki czemu mogliśmy napatrzeć się na niego do woli. Tak się zawziął, że towarzyszył nam gniewnie krzycząc aż do wyjścia z olsu. Jeszcze długo po opuszczeniu lasu wędrując po łąkach w stronę Gostomii słyszeliśmy z oddali jak się awanturuje. Wreszcie dotarliśmy do Gostomii, gdzie "wycieczka została rozwiązana". Było już grubo po godzinie pierwszej w nocy. Nasza trójka, syta wrażeń, ruszyła w stronę Białej Rawskiej. Do następnej wyprawy!

Grzegorz Łysoniewski

banerruch

Ilość odwiedzin

2828714
DzisiajDzisiaj201
WczorajWczoraj325
TydzieńTydzień838
MiesiącMiesiąc201