Kolejna wyprawa, której celem było śledzenie ptaków wodno-błotnych podczas jesiennej migracji, kosztowała nas dużo wysiłku. Dotarcie do wyznaczonych miejsc nad rzekami Sungari i Huang He okazało się dużym wyzwaniem dla Europejczyków, niewładających dialektem mandaryńskim i nieznających "chińskich krzaczków". Całe mnóstwo problemów logistycznych i utrudniona komunikacja z autochtonami wystawiły naszą wytrwałość na ciężką próbę. Mimo wszystko zdołaliśmy zrealizować narzucone sobie zadania i w rezultacie możemy pochwalić się ciekawymi obserwacjami ptaków z tej części Azji.

Jeszcze przed wyjazdem doniesienia medialne z Chin nie napawały nas optymizmem. W kilku prowincjach miały miejsca powodzie, co mogło zniweczyć nasze plany. Na dokładkę na Sungari wezbrane wody porwały 3 tysiące beczek z niebezpiecznymi chemikaliami. Udało się wyłowić 800 beczek, reszta pewnie spłynęła w dół rzeki. My jednak nie mieliśmy wyboru – bilety na samolot już wcześniej zostały wykupione.

"Idzie jak po grudzie" – to jedno z bardziej cywilizowanych spostrzeżeń, jakie pojawiły się w naszych głowach po tym, jak po wylądowaniu w Pekinie, dowiedzieliśmy się o zaginięciu naszych bagaży. Plecaki z kajakami zabranymi z Polski zawieruszyły się na lotnisku tranzytowym w Kijowie. W tej sytuacji pozostało nam czekać trzy dni na następny samolot z Ukrainy, ufając że nasze plecaki też w nim się znajdą. Nieprzewidzianą przerwę postanowiliśmy spędzić na zwiedzaniu zabytków. Stolica państwa środka od początku zaskakiwała nas kontrastami. Na zatłoczonych ulicach luksusowe samochody przemieszczały się wspólnie z mnóstwem różnego rodzaju biednych konstrukcji motocyklowo-rowerowych, a dzielnice olśniewających drapaczy chmur graniczyły z prawie średniowiecznymi hutongami. Generalnie wszędzie panował ścisk, a my czuliśmy się jak mrówki w mrowisku. Pomimo tłoku panującego w odwiedzanych przez nas atrakcjach turystycznych (Zakazane Miasto, plac Tian’anmen, świątynia Nieba) udało nam się wypatrzyć sroki błękitne Cyanopica cyanus i wrony wielkodzibe Corvus macrorhynchos. Jednak największe wrażenie na początku pobytu w Chinach wywarły na nas potrawy. W każdej, nawet podrzędnej garkuchni mogliśmy liczyć na szeroki wybór dań o przeróżnych smakach. Zamawiane w ciemno potrawy często były dużym zaskoczeniem. Na przykład, wytypowane na podstawie zdjęć potraw w menu małże okazały się podejrzanie czarnymi jajami, potrawka z wieprzowiny – zupą z gołębia, a niesprecyzowane warzywka – kaczymi łapami (z błonami pławnymi). Prawie przy każdej wizycie w lokalu gastronomicznym mogliśmy liczyć na dreszczyk niepewności. "My to zamawialiśmy?", "Ciekawe, co to jest?", "Kto pierwszy próbuje?" – te pytania pojawiły się zazwyczaj po podaniu strawy na stół. Czasami kolorowe dania były piekielnie ostre, czasami surówki miały lekko "szambiany" posmak, ale jednak większość dań naprawdę przypadła nam do gustu. Oczywiście, zgodnie z odwiecznym chińskim zwyczajem, używaliśmy pałeczek, nawet przy jedzeniu zupy z makaronem. W dość szybkim czasie spożywanie wymyślnych potraw stawało się dla nas największą atrakcją w czasie uciążliwych podróży.

Po odzyskaniu bagaży przystąpiliśmy do prostej jak nam się wydawało czynności, polegającej na kupieniu biletów kolejowych. Byliśmy naiwni sądząc, że szybko nadrobimy czas i sprawnie przemieścimy się nad Sungari. Ale w Chinach kupienie biletu nie jest proste z wielu powodów. Po pierwsze – rozkład jazdy wygląda jak radosna twórczość graficiarza. Po drugie – do każdej kasy wije się kilkudziesięcioosobowy sznureczek podróżnych, a co rychliwi Chińczycy wpychają się bez kolejki. Po trzecie – panie siedzące w okienku, ni w ząb nie łapią angielskiego. Bywało, że po naszym zagajeniu w obcym języku (obojętnie jakim) kasjerka oddawała walkowerem spotkanie i opuszczała swoje stanowisko pracy z przestrachem. Zakup biletu zawsze wymagał dużego skupienia obu stron i nierzadko kończył się dla nas fiaskiem. Gdy po chwilowym sukcesie, kiedy pani z okienka zrozumiała w końcu dokąd, kiedy i jakim pociągiem chcemy się przemieścić, podało magiczne słowo "mejo", wiedzieliśmy że ta bitwa jest przegrana. Następowała wtedy burza mózgów nad mapą i kolejne podejście do okienka lub przegrupowanie sił na dworzec autobusowy. Ale kupienie biletów to dopiero preludium. W Chinach obowiązuje zwyczaj wpuszczania wszystkich podróżnych na peron tuż przed odjazdem pociągu. Przy założeniu, że pociąg liczy 18 wagonów do zapełnienia, grupa podróżnych urasta do sporych rozmiarów. Przy wąskich bramkach wlotowych panuje zasada "mocnego łokcia", nawet gdy na biletach są miejscówki. Zdarzyło się, że w takich momentach plecak postawiony na podłodze był porywany przez tłum i przemieszczał się samoistnie. Z kolei na samym peronie wymuszony pośpiech i skanalizowanie przemieszczania podróżnych doprowadzały do zatorów, gdy z przeciwnej strony parł tłum o odmiennym wektorze ruchu. Ale bój wcale nie kończył się w wagonie. Pomimo posiadania miejscówki, można było zastać "osoby trzecie" na swoim miejscu, a na przestrzeń bagażową nad głową czyhali kolejni skośnoocy spryciarze. Czasami ścisk był taki, że śpiący w różnych pozycjach ludzie pokrywali całą dostępną przestrzeń podłogową, nawet wąskie, zakurzone nisze podsiedzeniowe. W takich chwilach, dla otuchy, powtarzaliśmy sobie słowa naszego reprezentacyjnego piłkarza – "Cały czas do przodu, cały czas do przodu".

Dzięki naszej determinacja udało na się w końcu dotrzeć do miasteczka o "wdzięcznej" nazwie Dehuja, położonego niespełna 30 km od rzeki. Po wyjściu z pociągu od razu wpadliśmy w ręce rządnych gotówki taksówkarzy. Zdarzenia potoczyły się tak szybko, że przy gromadzeniu niezbędnego prowiantu, zakupiliśmy 48 litrów wódki zamiast zwykłej wody. O pomyłkę było nietrudno, bo ichniejsza wódka sprzedawana jest w plastikowych pojemnikach o pojemności 4,5 litra w przeliczeniu ok. 2,5 zł za litr. Na szczęście w porę udało nam się zrobić zamianę, oczywiście jak to w Chinach, przy dużym zamieszaniu i licznie zgromadzonych gapiach.

Po kilku godzinach błądzenia taksówkami po kiepskiej jakości drogach, zdołaliśmy w końcu dotrzeć nad brzeg Sungari. Rzeka, tak jak przeczuwaliśmy, była wezbrana. Na dodatek pierwszy nocleg całkiem nieświadomie wypadł nam na chińskim cmentarzu. Rozbiliśmy namioty pośród pagórków, które okazały się grobami. Teren ten jednocześnie wykorzystywany był jako pastwisko, co udowodniła nam rano grupa pastuszków, podobnie jak same krowy, zdumionych z naszego widoku. Na szczęście w miarę upływu czasu i przemieszczania się kajakami po Sungari nasze humory poprawiały się. Już drugiego dnia spływu udało nam się zobaczyć ciekawe siewki: biegusy rdzawoszyje Calidris ruficolis, biegusy smukłonogie Calidris subminuta, sieweczki długodziobe Charadrius placidus i czajki szarogłowe Vanellus cinereus. Z zarośli wypłaszały się  czaple zielonawe Butorides striatus i czaple białoskrzydłe Ardeola bacchus. Pospolicie pojawiała się kaczka ostrodzioba Anas poecilorhyncha, a wieczorami nad rzeką licznie żerowały kobczyki amurskie Falco amurensis. Nowym gatunkiem zimorodka był dla nas rybaczek żałobny Megaceryle lugubris. Dużą radość sprawiła nam obserwacja sieweczek mongolskich Charadris mongolus. Nie nastawialiśmy się specjalnie na ptaki wróblowate, ale udało nam się zaobserwować dzierzbę klinosterną Lanius sphenocerecus, wilgę chińską Oriolus chinensis, bogatkę wschodnią Parus minor, remiza chińskiego Remiz consobrinus, świstunkę żółtawą Phylloscopus inornatus, ogonatkę czubatą Paradoxornis webbianus i szpaka szarego Sturnus cineraceus. Dolina Sungarii odznaczała się też dużymi walorami krajobrazowymi, co w połączeniu z dobrą pogodą, już na dobre rozwiało nasze wcześniejsze, pesymistyczne nastawienie. Jedynie pod koniec spływu natrafiliśmy na budowę zapory. Pierwszy raz zdarzyło nam się wędrować na piechotę z kajakami, wykonując slalom między spychaczami i koparkami. Spływ zakończyliśmy w miejscowości Songyuan, skąd do Pekinu wracaliśmy autobusem z kuszetkami.

Po zakwaterowaniu w dobrze już znanym hotelu, wybraliśmy się na jednodniowy rekonesans nad Morze Żółte. Do najbliższego nadmorskiego miasta Tangu udało nam się wyjątkowo bez problemu kupić bilety i w dodatku podróżowaliśmy super nowoczesnym pociągiem z prędkością 330 km/h. Już na miejscu okazało się że sztucznie formowane poldery były doskonałym żerowiskiem dla siewkowatych. Niestety bez lunety nie byliśmy w stanie rozpoznawać całej ogromnej rzeszy biegusów, ale za to dość blisko podeszliśmy brodźce szare Heteroscelus brevipes. Ponadto widzieliśmy: mewy japońskie Larus crassirostris, mewy tybetańskie Larus brunicephalus, czaple zółtodziobe Egretta eulophotes oraz kląskawki syberyjskie Saxicola maura. Niestety coraz silniejszy deszcz wymógł na nas ewakuację. Postanowiliśmy spontanicznie przemieszczać się podmiejskimi autobusami. Strategia wysiadania "na czuja" nie przyniosła rezultatów, więc w końcu zmuszeni byliśmy pokazać powrotny bilet kolejowy taksówkarzowi, który dowiózł nas na dworzec.

Po następnym dniu spędzonym w Pekinie wyruszyliśmy w drogę nad Huang He. Jak zwykle mieliśmy mnóstwo przygód związanych z przemieszczaniem. Na przykład na pewien relatywnie krótki odcinek podróży (ok. 100 km) zakupiliśmy numerowane bilety autobusowe. Jednak w środku wszystkie miejsca były zajęte. Gdy staliśmy w przejściu, próbując dopatrzeć się gdzieś numeracji miejsc, usłużna pani z obsługi dworca zaczęła przygotowywać dla nas nasze miejsca. Patrzyliśmy z niedowierzaniem, jak odwrócone do góry nogami plastikowe wiaderka wraz z przykrywająca je gąbką, stają się 16 i 17 miejscówką w autobusie. I znowu przypomniała się maksyma z kabaretowego skeczu: "Cały czas do przody".

Widok Żółtej Rzeki rekompensował nam poniesione trudy podróży. Już od samego początku byliśmy oczarowani krajobrazami i bogactwem ptaków. Wybrany przez nas fragment Huang He graniczył od północy z wysokimi górami, a od południa z pustynią Gobi. Płynęliśmy mając po prawej ręce bezkresne piaszczyste wydmy, a po lewej – surowe, skalne zbocza górskie. Dość często jednak naturalny charakter rzeki przerywany był budowami zapór i nowoczesnych mostów. Niestety dynamiczny rozwój Chin nie omija również dolin rzecznych.

Niespotykanym zjawiskiem, w porównaniu z innymi rzekami, były duże stada warzęch Platalea leucorodia. Stosunkowo licznie reprezentowane były też inne gatunki mew i rybitw. Widzieliśmy m.in.  orlice Larus ichthyaetus, mewy mongolskie Larus mongolicus, rybitwy krótkodziobe Sterna nilotica oraz super rzadkie mewy reliktowe Larus relictus. Dopisywały też rozmaite kaczki, np. hełmiateki Netta rufina i podgorzałki Aythya nyrocca.  Z ciekawych siewkowców udało nam się wypatrzeć sieweczki stepowe Charadrius veredus, siewki złotawe Pluvialis fulva i żwirowce orientalne Glareola maldivarum. Wieczorami nad naszymi namiotami przelatywały lelki indyjskie Caprimulgus indicus. Czas na spływie mijał nam szybko, głównie z powodu wartkiego nurtu rzeki. W niecałe pięć dni przepłynęliśmy ponad 140 km. Na pożegnanie wykonaliśmy jeszcze rytuał spuszczenia w "żółtych odmętach" wysłużonych, profesorskich sandałów.

Tak jak przeczuwaliśmy, w powrotnej podróży nie ominęły nas problemy logistyczne. Jednak wcześniejsze przygody i nabyte doświadczenie pozwoliły nam zmierzyć się z nimi skutecznie. Używając dosadnych słów i łokci nie daliśmy się już wymanewrować sprzed żadnego dworcowego okienka. Zrugaliśmy nawet pekińskiego taksówkarza, gdy w nocy próbował jechać daleko okrężną drogą do hotelu. Pomimo zmęczenia, zawsze ktoś z nas miał jeszcze dość sił, żeby zmierzyć się z aktualnym wyzwaniem. Chiny nauczyły nas, że o własne dobro trzeba walczyć, a poziom determinacji wpływa na późniejszy sukces. Miarą, mogąca opisać naszą wyprawę może być też łączny dystans pokonany samolotem w obie strony, wynoszący ponad 12 tys. km oraz przebyta droga lądowa (przy wykorzystaniu 31 środków transportu) – dalszych 4 tys. km. Czy było warto? – z pewnością tak.

W wyprawie brali udział:
Cezary Mitrus, Artur Goławski, Zbigniew Kasprzykowski, Tomasz Stański

banerruch

Ilość odwiedzin

2831459
DzisiajDzisiaj112
WczorajWczoraj502
TydzieńTydzień896
MiesiącMiesiąc2946