Wyprawę do Mongolii planowaliśmy od dawna. Płynąca w zachodniej części tego kraju rzeka Kerulen wydawała się nam idealna do śledzenia tras migracji ptaków wodnych. Wyjazd wpasowywał się w ogólną koncepcję ekspedycji naukowych, polegających na spływaniu kajakami i liczeniu ptaków w korytach dużych rzek Palearktyki o naturalnym biegu. Mając za sobą spływy Wołgą, Wisłą, Eufratem, Loarą, Padem i Obem, dojrzeliśmy w końcu aby wybrać się w mniej cywilizowane regiony Azji. Wyjechaliśmy w sprawdzonej i zgranej ekipie: Artur Goławski, Zbyszek Kasprzykowski, Czarek Mitrus i Tomek Stański.

Postawiliśmy polecieć samolotem, najpierw z Warszawy do Moskwy, a następnie do Ułan Bator. Jak zwykle przy podróżach tranzytowych, głównym zmartwieniem był los bagaży. Przy przeładunku, nasze plecaki z pompowanymi kajakami mogły polecieć w innym kierunku i wtedy "nici" ze spływu. Okazało się jednak, że nasze obawy były płonne i w efekcie szczęśliwie, po pokonaniu 6 stref czasowych, wylądowaliśmy w stolicy Mongolii. Dzięki nawiązanym w samolocie znajomościom, dość sprawnie wynajęliśmy samochód, wymieniliśmy dolary na tugriki, zaopatrzyliśmy się w prowiant i ruszyliśmy ku ustalonemu wcześniej z mapy punktowi startu. Była nim miejscowość pojawiająca się w dwóch nazwach: Zawhlant lub z lekka po słowiańsku – Bajanowoo. Nasz kierowca nie miał żadnej mapy ani atlasu samochodowego (normalne w Mongolii) i jechał w dużym stopniu na "czuja". Im dalej oddalaliśmy się od Ułan Bator, tym drogi stawały się coraz gorsze. Pod koniec jazdy drogi rangi naszych dróg powiatowych wyglądały jak drogi polne. Dodatkowo kierowca zjeżdżał z kolein w dziki step, jak tylko zobaczył jakiegoś człowiek lub jurtę. Po krótkim zagajeniu, zaczepieni ludzie wskazywali ręką gdzieś w bezkresny step. To był mniej więcej nasz kierunek jazdy.

Po kilku godzinach tułaczki po bezdrożach od jurty do jurty, zobaczyliśmy w oddali dachy domów Bajanowa. Rozbiliśmy się przy rzece przed miejscowością i od razu zobaczyliśmy nowe gatunki: dzierzbę pustynną Lanius isabellinus i dzierzbę brązową Lanius cristatus. Za dobrą wróżbę uznaliśmy pojawienie się szczudłaków Himantopus himantopus, szablodzioba Recurvirostra avosetta i kazarek rdzawych Tadorna feruginea.

Nasze oczekiwania faktycznie spełniły się, gdyż podczas następnych dni spływu dolina Kerulenu zachwycała nas bogactwem gatunkowym ptaków, różnorodnością krajobrazów i przyjaznym nastawieniem nomadów. Wybrany przez nas odcinek rzeki między dużymi miejscowościami (o randze województw) Ondorchaan i Czojbalsan  był dość zróżnicowany. W niektórych miejscach dolina z kilkoma odnogami koryta swobodnie przechodziła w step, a w niektórych rzeka przebijała się przez pasma wzgórz.

Dosłownie za każdym zakrętem mogliśmy spodziewać się czegoś ciekawego. Poza różnymi gatunkami ptaków były to stada koni, kóz, owiec, krów i wielbłądów oraz Mongołowie w czasie swoich codziennych czynności. Dzika przyroda, udomowione zwierzęta i sami ludzie egzystowali w swoistej harmonii, nadając tej fascynującej krainie niespotykany chyba nigdzie indziej na świecie urok.

Celem naszej ekspedycji było zwrócenie uwagi przede wszystkim na migrujące ptaki wodne. Oprócz powszechnie widywanych w Polsce gatunków siewek udało na się zobaczyć terekię Xenus cinereus, siewkę złotawą Pluvialis fulva i super rzadkości: kulika syberyjskiego Numenius madagascariensis i kulika krótkodziobego Numenius minutus. Dość duży udział stanowiły blaszkodziobe, a wśród nich notowaliśmy gęsi łabędzionose Anas cygnoides i łabędzie krzykliwe Cygnus cygnus.

Poza często spotykanym żurawiem stepowym Anthropoides virgo, udało nam się wypatrzeć żurawia białoszyjego Grus vipio.

Do wodopojów, z których korzystały stada zwierząt domowych przylatywały również ptaki nie związane bezpośrednio ze środowiskiem wodnym: pustynniki Syrrhaptes paradoxus i gołębie górskie Columba rupestris.

Całość dopełniały wyjątkowo liczne i mało płochliwe orły stepowe Aquila nipalensis, kurhanniki Buteo rufinus i rarogi Falco cherrug. Świat drapieżników dodatkowo wzbogacały rzadziej widywane myszołowy mongolskie Buteo hemilasius, sępy kasztanowate Aegypius monachus i niezwykle kontrastowo ubarwione błotniaki czarnogłowe Circus melanoleucos oraz kobczyki amurskie Falco amurensis. Lekkim zaskoczeniem były dla nas kilkukrotne obserwacje puchaczy Bubo bubo, z wyjątkowo bliskiej odległości i w ciągu dnia.

Orientalne "klimaty" podkreślane były w czasie kontaktów z Mongołami. Wybrana przez nas wschodnia cześć kraju nie należała do atrakcyjnych turystycznie. Dlatego też najczęściej konno odwiedzający nas „dżygici” byli w wyraźnym szoku. Przy często zupełnym braku możliwości zrozumienie zupełnie obcych brzmieniowo słów, wypowiadanych przez każdą ze stron, pierwsze kontakty przypominały "bliskie spotkania 3 stopnia".

Zwykle jednak po jakimś czasie nasza składnia, kalecząca mongolskie słowa zaczerpnięte z przewodnika, przynosiła efekt w postaci kiwania głowy autochtona, nie do końca przekonanego o co chodzi. Każda ze strony powoli przystępowała do oceny strony przeciwnej. Mongołowie interesowali się naszymi kajakami i turystycznym ekwipunkiem, zapewne po raz pierwszy widzianymi. My z kolei przystępowaliśmy do "strzelania fotek", na które nomadzi chętnie przystawali.

Z każda minutą rozumieliśmy się coraz lepiej, co w końcu owocowało wymianą gadżetów zabranych specjalnie z Polski oraz produktów żywieniowymi ze strony autochtonów. Mogliśmy w ten sposób zapoznać się z walorami smakowymi niektórych potraw. W pamięci naszych kubków smakowych pozostały twarde krążki serów suszonych na słońcu "aaruul" (nazwane przez nas mongolskimi chipsami) oraz potrawa składająca się z grubego kożucha mleka polanego śmietaną "orom" (przez nas określona jako fluki). Oczywiście próbowaliśmy też „ichniejszej” herbaty, zwanej po mongolsku "cee". Była to jednorodna substancja barwy beżowej, na którą składała się woda z rzeki (w której nierzadko płynęły odchody końskie), esencja zielonej herbaty (dodawanej poprzez kilkukrotne zamaczanie zawartości starej pończochy), 2 łyżki wazowe mleka (chyba krowiego), sól (zamiast cukru) oraz niewielka ilość tłuszczu zwierzęcego (chyba baraniego).

Po spróbowaniu kilku łyków, tylko niewiele naszych komórek doznaniowych w mózgu znajdowało podobieństwo z typowo polską odmianą naparu herbacianego. Zdecydowana większość neuronów kierowała nasze wrażenia na ścieżkę smakową mogącą określać wypicie płynu powstałego po wyciśnięciu ścierki, którą starto rozlane mleko. Jednakże pomimo naszego zmanierowanego przez zachodnią cywilizację smaku, świadomi jesteśmy znaczenia tego płynu w trudnych warunkach. Z pewnością gorąca czarka "cee" wypita w zimowy wieczór, daje duże uczucie przyjemności Mongołowi, spędzającemu cały zimny (po mongolsku "chujten") dzień na stepie. Niezaprzeczalnie dla ludów pasterskich duże znaczenie mają także potrawy mięsne. Jak zdołaliśmy się przekonać, stołując się w barach i zajazdach, w Mongolii dominują tanie dania z baraniny. Jest to gotowana lub smażona baranina z dodatkiem ryżu ("budaataj"), baranina przemieszana z makaronem ("cujwan"), pierogi ("budz") i placki ("chuuszuur") nadziewane smażoną cebulą i baraniną czy nawet zupa mleczna z zacierkami i baraniną na śniadanie. Osoby pozostające na diecie owocowo-warzywnej mogą więc mieć w Mongolii powody do narzekań.

W czasie spływu oraz dzień po dotarciu do Czojbaslanu organizowaliśmy sobie wypady w "szeroki step". Licznie spotykaliśmy kalandry mongolskie Melanocorypha mongolica i skowrończyki krótkopalcowe Calandrella brachydactyla. Udało nam się dobrze obserwować i w końcu prawidłowo oznaczyć kilka razy widziane w locie sieweczki stepowe Charadrius veredus. Poza doliną  rzeczną ptaki skupiały się przede wszystkim przy niewyschniętych jeszcze jeziorach.

Nasyciwszy się stepem, postanowiliśmy ostatnie dni wyprawy poświęcić na krótką wycieczkę w góry przy Ułan Bator. Ażeby tam się dostać musieliśmy pokonać "jedynie" 660 km z Czojbalsanu. Od samego początku przejażdżka ta obfitowała w niezapomniane wrażenia. Zamiast autobusów, trasę do stolicy przemierzają tzw. furgony. Są to małe busy produkcji koreańskiej bądź postradzieckie uazy typu van, nazywane przez nas "rumplami". Największe nasze zdziwienie wzbudził fakt, że furgony oferujące fabrycznie 12 miejsc siedzących, zajmowane są w praktyce przez 19 osób wraz z bagażami. Dobieranie miejsca odbywało się w ogólnym rozgardiaszu, połączonym w naszym przypadku z podszczypywaniem w tyłek przez kierowcę. Zapakowani jak ogórki konserwowe w słoiku z zalewą octową mieliśmy 14-godzinną wizję podróży. Na pocieszenie słuchaliśmy rzewnych, gardłowych pieśni mongolskich, serwowanych przez kierowcę. Jednak brawurowa jazda po wertepach miała więcej niezbyt przyjemnych stron. Niektórzy pasażerowie (na szczęście nie my!) musieli salwować się szybkim wypróżnianiem żołądka. Niedawno zjedzone cujwany w gwałtownym odruchu torsyjnym lądowały za otwieraną szybą furgonu, a odbywało się to bez zmniejszania tempa jazdy furgonu. Ponadto, tak jak przewidywaliśmy, nasz "krążownik" złapał gumę i dodatkowo nastąpił wyciek paliwa. Na szczęście kierowcy w Mongolii często sobie pomagają i dzięki użyczeniu niezbędnych przedmiotów (2 tubki z klejem) od innego kierowcy, mogliśmy pojechać dalej.

Po odespaniu trudów podróży w średniej jakości hotelu, wyruszyliśmy do pobliskiego obszaru chronionego, obejmującego góry Chentin. Udało się nam wynająć dobry samochód terenowy, więc byliśmy spokojni o dalszą drogę. Góry do których zajechaliśmy okazały się dość malownicze. Szczyty dochodziły do 2000 m n.p.m.

Ptaków było znacznie mniej niż nad Kerulenem. Widzieliśmy trznadle łąkowe Emberiza cioides i wrończyki Pyrrhocorax pyrrhocorax. Ze względu na brak ryb w lokalnej rzece, postanowiliśmy umilić sobie wieczorne ognisko potrawą, nie mniej  oryginalną niż jedzenie mongolskie. Zamiast nadziewać różnorodnego gatunku pasikoniki na haczyki jako przynętę dla ryb, wrzuciliśmy je na głęboki tłuszcz. Smakowały całkiem nieźle, zwłaszcza jako przekąska do mongolskiej wody ognistej.

Ostatni dzień spędziliśmy w stolicy Mongolii, powszechnie uznawanej za najzimniejszą i najbrzydszą na świecie, co pozostaje w zgodzie z naszymi odczuciami. W sumie najciekawszą rzeczą wartą odwiedzenia jest buddyjski klasztor Gandan.

Do Polski wracaliśmy pełni wrażeń i z dużym bagażem ciekawych obserwacji ornitologicznych. Dwa tygodnie to zdecydowanie za krótko, by zobaczyć choćby tylko część walorów (przyrodniczych i etnograficznych) oferowanych przez Mongolię. Wysokie góry za zachodzie kraju ze sławnym jeziorem Chubsuguł czy pustynia Gobi na południu, to niepoznane przez nas "osobne bajki". Niedosyt widoków i doznań już teraz wywołuje chęć kolejnej wyprawy w tamtejsze strony.

tekst: Zbigniew Kasprzykowski
zdjęcia: Artur Goławski, Zbigniew Kasprzykowski

banerruch

Ilość odwiedzin

2826443
DzisiajDzisiaj200
WczorajWczoraj690
TydzieńTydzień2125
MiesiącMiesiąc10456