Wspomnienia z wycieczki zorganizowanej przez "Horyzonty", która odbyła się na przełomie czerwca i lipca 2004.

Dzień 1.

208d2aff606ed3a6db1fcb8515c63260.jpgWyprawę rozpoczęliśmy przy gdańskim Dworcu Głównym, skąd busem pojechaliśmy do Nowego Portu. Na miejscu okazało się, że czeka nas przymusowy spacerek z wszystkimi tobołami, które trzeba było własnoręcznie wnieść na pokład. Chcąc nie chcąc ruszyliśmy na prom, gdzie wkrótce mogliśmy pozbyć się ciężkiego balastu i błogo rozciągnąć się na materacach w kajutach. Długo tam jednak nie marudziliśmy i szybko znaleźliśmy się na pokładzie widokowym, skąd można było oglądać pierwsze ptaki: kormorany czarne, czaple siwe, stada śnieżnobiałych łabędzi niemych i niepozorne samice traczy nurogęsi. Kiedy ląd zniknął nam z oczu i prom otoczyły silne morskie fale, zeszliśmy niżej, gdzie wspólnie jedliśmy jeden z naszych ostatnich cywilizowanych posiłków.

466cd6b46d3e2bd65adc3fa5f0d211dc.jpgPo napełnieniu żołądków część osób udała się na zasłużony odpoczynek, a reszta śledziła na ekranach telewizyjnych ćwierćfinałowe zmagania piłkarskich reprezentacji Czech i Danii (przynajmniej do momentu, gdy dało się coś śledzić, bo w końcu prom stracił łączność z polskimi nadajnikami, a ze szwedzkimi jeszcze jej nie nawiązał). Zanim położyliśmy się spać rzuciliśmy jeszcze okiem za okno, gdzie po raz ostatni przed dwutygodniową przerwą mieliśmy szansę oglądać prawdziwą noc.

Dzień 2.

Do portu w Nynäshamn nasz prom dotarł o godzinie dwunastej. Wcześniej pożywiliśmy się w promowej restauracji, gdzie przezornie zaopatrzyliśmy się w serki i dżemy na czarną godzinę ("Ale się obłowiłem, lepiej niż w supermarkecie!" – tryumfalna wypowiedź jednego z uczestników). W miarę zbliżania się do szwedzkich brzegów coraz częstsze były skaliste wysepki, na których chmarami rozsiadły się kormorany czarne i różne gatunki mew. Wśród nich wytrawne oko mogło namierzyć pojedyncze nurniki białoskrzydłe. Na morskich falach unosiły się liczne grupki samic edredonów wodzących pisklęta, a wkrótce do listy można było dopisać pierwszy ściśle skandynawski gatunek – rybitwę popielatą. Z Nynäshamn udaliśmy się w drogę do Sztokholmu, podczas której ujrzeliśmy m.in. pomnik edredona, co we mnie osobiście zwiększyło szacunek do Szwedów. W Sztokholmie dostaliśmy czas wolny. Niektórzy przeznaczyli go na zwiedzanie licznych zabytków, inni na przechadzki malowniczymi uliczkami, a jeszcze inni szukali ptaków. W niewielkim parku natrafiliśmy na stado bernikli białolicych, gdzie wśród dorosłych osobników radośnie biegały puchate pisklęta. Po opuszczeniu królewskiego miasta dotarliśmy do Kapellskär, skąd odchodził prom na Wyspy Alandzkie. Umilając sobie czas oczekiwania zwiedzaliśmy pobliski niewielki rezerwat Riddelsholm, gdzie stał kamień upamiętniający ważne dokonanie któregoś ze szwedzkich królów (nikt z nas nie znał szwedzkiego, w związku z czym nie wiedzieliśmy, czym takim ten władca się wsławił). Z Kapellskär wypłynęliśmy do Mariehamn – stolicy Alandów. Do celu naszej podróży dopłynęliśmy późnym wieczorem (a zmiana czasu o godzinę do przodu sprawiła, że był on późniejszy niż w Szwecji). Stamtąd, mknąc przez spowijającą wyspy szarość nocy, ruszyliśmy na camping w Bomarsund.

Dzień 3.

210cc881be16d4e1a9c441d777cc0d77.jpgRankiem, wypoczęci mniej lub bardziej, ruszyliśmy w naszą pierwsza poważną skandynawską trasę. Pod przewodnictwem Michała Maniakowskiego pomaszerowaliśmy w kierunku ciągnących się nieopodal campingu ruin twierdzy rosyjskiej, którą wojska brytyjskie i francuskie zniszczyły podczas wojny krymskiej. Wśród czerwonych kamieni rosło wiele pięknych roślin, których nazw w większości nie znaliśmy, a które Piotrek Zięcik skrupulatnie fotografował. Wielbiciele rzadkich ptaków mieli wspaniałą okazję podziwiać rodzinę perkozów rogatych z pisklętami, które pływały w malowniczej morskiej zatoczce. Po spakowaniu manatków odjechaliśmy z Bomarsund do Getabergen na północnym krańcu archipelagu. Z parkingu rozpościerał się wspaniały widok na setki skalistych zatoczek, w które wcinały się turkusowe wody Bałtyku (nie przypuszczałem, że Bałtyk może mieć taki kolor!).

257286839fd5f09ba7060e29b68c61ff.jpgWędrówka wśród sosen wyrastających prawie bezpośrednio z ogromnych czerwonych głazów dostarczyła nam wielu emocji. Rozstawione tabliczki z podobiznami trolli i innych skandynawskich stworów pozwalały przypuszczać, że tereny te są związane z jakąś miejscową legendą. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że była to ścieżka edukacyjna z historyjkami wymyślonymi dla dzieci. Spragnieni kontaktu z miejscową ludowością mogli podziwiać wspaniałe słupy świętojańskie (Midsummer poles), przypominające udekorowane licznymi ozdobami maszty statków. Jeden z takich słupów stał w Mariehamn - kolejnym miejscu, w którym się zatrzymaliśmy. Można było zwiedzić osiemnastowieczny żaglowiec "Pommern" lub pospacerować po sennych uliczkach. W jednej z galeryjek znaleźliśmy akwarele Larsa Jonssona, jednego z najlepszych rysowników ptaków w Europie. Kilka osób zrobiło sobie przy nich zdjęcie, bo niestety nie było nas stać na wydanie 400 euro, a to była dolna granica cenowa.  Z Mariehamn odpłynęliśmy do Turku. Gdy wysiadaliśmy wieczorem w porcie pierwszej fińskiej stolicy, zauważyliśmy, że nasz prom ma ścisłe konotacje z Muminkami, o czym świadczył wizerunek jednego z tych wesołych stworów na rufie statku. Po zapakowaniu się do busa ruszyliśmy na północ, do Raumy. Tam zatrzymaliśmy się, by podziwiać śliczne drewniane domki z czasów panowania na tych terenach Rosjan, a teraz wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Późna pora wizyty sprawiła, że mogliśmy podziwiać piękno tego miejsca bez przeciskania się przez tłum turystów. Po posileniu się rozpoczęliśmy pierwszą całonocną podróż. Od Kuusamo dzieliło nas dobre 800 kilometrów.

Dzień 4.

Osoby, który po drodze nie spały, miały szansę zobaczyć pierwsze podczas tego pobytu łosie i renifery. Inni musieli się zadowolić znakami drogowymi z podobiznami tych sympatycznych ssaków. Camping Viipus, 30 km na północ od Kuusamo, od razu przypadł nam do gustu. Pomiędzy drzewami uwijały się stadka sikor północnych, wokół rusztowania na ognisko skakała para krzyżodziobów świerkowych, a po malowniczym jeziorze pływała samotna samica gągoła. Podczas załatwiania prozaicznych czynności kilku osobom udało się wypatrzyć jeszcze dzięcioła trójpalczastego. Potem, odpowiednio zaopatrzeni, wyruszyliśmy na górujący nad okolicą grzbiet Valtavaara. Ptaki jednak niespecjalnie nam dopisywały. Kilka razy coś gwizdnęło spomiędzy drzew, na moment pokazał się też młody krzyżodziób świerkowy. Na szczęście przy drodze rosły liczne północne gatunki roślin, które tez dostarczały przyrodniczych przeżyć. Przy tablicy (według której Finlandia znajduje się w Europie Zachodniej) postawionej przez miejscowy Klub Obserwatorów Ptaków weszliśmy na "Karhunkierros" – "szlak niedźwiedzi". Droga przestała być tak równa jak wcześniej i trzeba było bardzo uważać, by nie zawadzić nogą o kamień lub wystający korzeń. Z miejsca, gdzie zatrzymaliśmy się na odpoczynek, rozciągał się wspaniały widok na lasy i rozrzucone wśród nich jeziora, a także na pływającego u podnóża góry nura czarnoszyjego. Dalsze kilometry przynosiły kolejne piękne widoki i nowe gatunki roślin (m.in. kwitnącą na torfowiskach malinę moroszkę). Od czasu do czasu przelatywały paszkoty i droździki. Kolejny postój zrobiliśmy na szczycie grzbietu, gdzie przed dokuczliwym silnym wiatrem schowaliśmy się do starej fińskiej chaty. Po zrobieniu sobie pamiątkowego zdjęcia (czemu towarzyszył poważny niepokój o statyw z aparatem, który lada chwila mógł odlecieć) zaczęliśmy schodzić na dół. Minęliśmy malownicze śródleśne jeziorko i zawędrowaliśmy na ścieżkę prowadzącą do głównej szosy. Tam właśnie los zetknął nas z samicą głuszca i gromadką jej rozkosznych piskląt. Były one najwyraźniej zaniepokojone naszą obecnością, więc zostawiliśmy je i mocno zmęczeni wróciliśmy na camping. Po wysłuchaniu opowieści naszego kierowcy, który penetrując okolice campingu natrafił na rodzinę łabędzi krzykliwych, część osób udała się odpocząć w śpiworach, a inni w tradycyjnej fińskiej saunie i orzeźwiających wodach jeziora.

Dzień 5.

Rano powitała nas samica renifera, która razem z cielakiem o sierści koloru kawy z mlekiem spokojnie spacerowała sobie po campingu nic sobie z nas nie robiąc. Innym ssakiem, dla którego człowiek oglądany z kilku metrów nie był niczym nadzwyczajnym, była norka amerykańska, która biegała po brzegu jeziora tuż obok pola namiotowego. Z żalem opuszczaliśmy to gościnne miejsce, gdzie jedyną dokuczliwością były liczne stada komarów.

2a8b6e0676f8df27ee10ede944a5835c.jpgSkierowaliśmy się dalej na północ, do Parku Narodowego Oulanka. Na brzegu jeziora, gdzie w średniowieczu przymusowo chrzczono mieszkańców tych terenów, znaleźliśmy dziuplę jakiegoś dzięcioła, natomiast niedaleko niej natrafiliśmy na linowy most nad rzeką Oulanka, który stanowił atrakcję zwłaszcza dla najmłodszych uczestników wycieczki. Później zaczęliśmy wspinać się pod górę, by na końcu naszej drogi móc się rozkoszować zapierającym dech w piersiach widokiem kanionu, jaki wyrzeźbiła rzeka w swoim przełomie. W drodze powrotnej rozdzieliliśmy się, a grupie idącej przodem udało się z odległości kilku metrów obserwować samicę jarząbka, która najwyraźniej chciała pokazać pisklętom, jak wyglądają ludzie. Widok jednej ekipy chyba im wystarczył, bo na drugą już nie zaczekały. Kolejnym punktem w programie dnia była wizyta w Parku Narodowym Pyhätuntuuri rozciągającym się wokół góry o tej samej nazwie. Idąc śladem tabliczek z zielonymi choinkami, które wyznaczały szlak, zagłębiliśmy się w leśnych ostępach, gdzie udało nam się wypatrzyć m.in. paszkota. Dotarliśmy nad piękne torfowisko, gdzie z drewnianej kładki mogliśmy przyjrzeć się łanom kwitnących wełnianek i kolorowym plamom tworzonym przez mchy torfowce. W niektórych miejscach czuć było charakterystyczny, intensywny zapach bagna zwyczajnego. Poza roślinami mieliśmy okazję podpatrzeć fruwające wokół pliszki żółte z północnego podgatunku thunbergii, a także poważnie zdenerwować łęczaka, który głośnym krzykiem wyrażał swoje niezadowolenie z naszej obecności. Wycofaliśmy się więc szybko, co było dodatkowo spowodowane remontem wieży obserwacyjnej, z której z tego powodu nie można było korzystać.

60f576a7feeb67ac364fd87550ffefbb.jpgDroga powrotna wiodła przede wszystkim pod górę, co po pewnym czasie zaczęło być lekko denerwujące. Na szczęście w końcu trafiliśmy na w miarę równy teren, którym zmierzaliśmy prosto w kierunku autokaru. Właśnie wtedy naszym oczom ukazała się para sójek syberyjskich, ze smakiem pałaszujących porosty brodaczki zwisające z drzew. Wracając do busa natknęliśmy się jeszcze na spore stado reniferów przebiegające dosłownie kilkanaście metrów od nas. Wśród nich dostrzegliśmy też białe osobniki, które według miejscowych podań przynoszą ludziom szczęście. Później tradycyjnie już skierowaliśmy się na północ, w kierunku Parku Narodowego imienia Urho Kekkonena, po drodze zatrzymując się jeszcze nad malowniczymi mokradłami nieopodal miejscowości Petkula. Po raz kolejny trzeba było balansować na kładce, która pozwalała podziwiać kwitnące maliny moroszki, a także trujące bobrki trójlistne. Na wieży obserwacyjnej wybudowanej na skraju rozległego jeziora znaleźliśmy samotne pisklę droździka, które siedziało w starym gnieździe śpiewaka. Drugie pisklę leżało martwe pod wieżą i poważnie obawialiśmy się, że "nasze" może w niedalekiej przyszłości podzielić ten sam los. Na doskonale widocznym z wieży jeziorze unosiły się dziesiątki kaczek, wśród których rozpoznaliśmy rożeńce, gągoły, czernice, płaskonosy i cyraneczki. Wracając do busa Michał Maniakowski, motywowany chęcią zdobycia rosnących na torfowisku borówek, dał pokaz niezwykłych ekwilibrystyczmych umiejętności. Pod wieczór (jeżeli w lecie za Kołem Polarnym w ogóle można stosować takie pojęcie) dotarliśmy na camping Kiilopää. Dużą radość sprawiła wszystkim możliwość skorzystania z bezpłatnej sauny, a najwięksi fanatycy piłki nożnej, dzięki uprzejmości dyrekcji miejscowego hotelu, mogli obejrzeć półfinał Czechy- Grecja. W nocy część naszej grupy, nie zważając na północ na zegarkach, pomaszerowała w góry. Wyprawa przyniosła im m.in. siewki złote, pardwy górskie i zające bielaki.

Dzień 6.

f7a30e53c825ac2d768d0030e03a14f9.jpgNocne marki nie zdążyły jeszcze odespać wrażeń wczorajszej wyprawy, a już wyruszaliśmy na penetrację górskich dolin i grzbietów. Obserwowaliśmy, jak zmienia się szata roślinna i niewielkie sosny, porastające zbocze w okolicach campingu, znikają, a ich miejsce zajmują znacznie mniejsze jałowce halne. W leśnym pasie towarzyszyły nam droźdiziki, kwiczoły i świergotki łąkowe, przy czym te ostatnie nie opuściły nas do końca eskapady. Odpoczynek na szczycie pozwolił uzupełnić niedobór węglowodanów i podziwiać piękne widoki, po czym zeszliśmy w dolinę i poruszaliśmy się wzdłuż kamienistej górskiej rzeczki z brzegami porośniętymi jakimś niskim gatunkiem wierzby. Tak wędrując doszliśmy do drewnianej chaty, jakich w tych okolicach było dosyć sporo. W środku znów można się było pożywić, podciągnąć swój fiński (zwłaszcza jeżeli chodzi o nazwy zwierząt, które bywają czasem bardzo śmieszne - jak np. kotka, co znaczy orzeł), a niektórzy postanowili nadrobić brak snu spowodowany nocnymi szaleństwami (obserwacyjnymi). Mijaliśmy niewielkie jeziorka, nad którymi jakoś w ogóle nie chciały pokazywać się ptaki i tylko chowające się wśród świerkowych gałęzi jery dawały znać o swojej obecności. W końcu jednak opłaciła się nasza cierpliwość i los nagrodził nas cudownym samcem pardwy.

066ee7bab10089abfbc1ece26a63d88c.jpgAbsolutnie nie wykazywał przed nami lęku i spokojnie sobie żerując nie zwracał uwagi na oszalałych ze szczęścia ludzi, którzy dzierżąc aparaty w ręku otoczyli go jak gwiazdę filmową. W tym samym miejscu pojawiła się wkrótce para sójek syberyjskich, co nasunęło nam przypuszczenia, że być może gdzieś siedzi pracownik parku i po kolei wypuszcza z worka co ciekawsze gatunki. Po dłuższym czasie ruszyliśmy w dalszą drogę. Na porośniętych gęstymi brzozowymi zaroślami zboczach podziwialiśmy czeczotki, a Michał Maniakowski z uporem wpatrywał się w niebo w poszukiwaniu orła przedniego, który jednak nie zechciał się pokazać. Trochę obolałe po prawie dwudziestokilometrowym marszu nogi rozmasowywaliśmy w miejscowości Saariselkä. Zatrzymaliśmy się przy wyludnionym osiedlu domków letniskowych, gdzie jedynymi żywymi istotami były dziesiątki spacerujących po ścieżkach i trawnikach reniferów. Po powrocie na camping niektórzy poszli odświeżyć się w saunie, a inni, np. ja, ponownie ruszyli w góry. Wyprawa nie była długa, ale pozwoliła mi dopisać do listy pardwy górskie, które w liczbie sześciu sztuk biegało wokół drewnianej kładki prowadzącej na szczyt Kiilopää. Udało mi się wrócić akurat na obchody urodzin Ali, które cała grupa celebrowała przy ognisku w torfowej chacie - przypuszczalnie jedynym ciemnym miejscu w całej Laponii.

Dzień 7.

W dalszej drodze na północ zatrzymaliśmy się nad brzegiem Inari - największego jeziora w Finlandii. W miejscowości o tej samej nazwie zwiedziliśmy Siida - niezwykle ciekawe muzeum prezentujące przyrodę Północy oraz historię i kulturę Saamów - pierwotnych mieszkańców Laponii. Kierując się w stronę granicy fińsko-norweskiej urządziliśmy postój nieopodal jeziora Petlajärvi. Według Michała czekało nas ok. 4,5 kilometra do zabytkowego drewnianego kościółka ukrytego w leśnym gąszczu. Uważając na wystające z ziemi korzenie z zachwytem patrzyliśmy na gigantyczne omszałe głazy, które wiele tysięcy lat temu porozrzucał w tym lesie lodowiec. Sceneria, w jakiej przyszło nam wędrować, była przepiękna, ale coś podejrzanie długo żaden kościółek nie majaczył na horyzoncie. W końcu się do niego dowlekliśmy, po przebyciu łąki pachnącej setkami kwitnących pełników europejskich. Świątynia była bardzo skromna, zbudowana z ciemnoczerwonego drewna, a w środku młoda kobieta z sympatycznym psem sprzedawali pamiątki (pies głównie przyciągał turystów, na szczęście bez stosowania w tym celu uzębienia). Szybko postanowiliśmy ruszyć w drogę powrotną, bo nigdzie wcześniej komary nie dopiekały nam tak jak tutaj. Doszliśmy do busa, a chwilę później dyskutowaliśmy, czy Finowie przypadkiem nie liczą kilometrów inaczej niż my. Miłośnicy ptaków najlepiej zapamiętają nocną wyprawę, na jaką wyruszyła niewielka grupka po naszym przybyciu do Karigasniemi nad rzeką Taną - naturalną granicą między Finlandią i Norwegią. Wpierw zrobiliśmy sobie dwuminutowy wypad na norweski brzeg, po czym zawróciliśmy i ruszyliśmy w kierunku Ailigas - najwyższego z okolicznych szczytów. Po drodze zupełnie niespodziewanie kierowca Grzegorz wypatrzył sowę jarzębatą. Do woli mogliśmy się na nią napatrzyć, gdyż usiadła na drutach energetycznych tuż przy drodze. Po pewnym czasie odleciała, a zamiast niej kilkanaście metrów dalej pojawił się drugi osobnik, tym razem młody. W ogóle nie chciało nam się stamtąd ruszać, tym bardziej, że w pobliżu namierzyliśmy jeszcze czeczotkę i północnego podróżniczka. W końcu jednak wycofaliśmy się i po pewnym czasie dalej musieliśmy wchodzić już na własnych nogach. Gdzieś w oddali pokrzykiwały siewki złote, a za nami kłębiły się ciemne chmury, które wkrótce przyniosły obfity deszcz. Szczyt osiągnęliśmy brnąc przez lejące się z nieba strugi wody, po czym opady na jakiś czas ustały. Spowite szarą mgłą góry robiły niesamowite wrażenie. Na szczycie spotkaliśmy samca śnieguły i rodzinę pardw górskich, a w promieniu kilkuset metrów od nas biegał samotny renifer. Uznaliśmy, że musi być to duch tej góry i postanowiliśmy nie denerwować go swoją świętokradczą obecnością na jej szczycie. Duchowi spodobała się nasza postawa i nie dość, że nie dał nam się zabić na polu osuwając się spod nóg kamyczków, to jeszcze zesłał nam pięknego samca mornela z dwoma pisklętami. Wówczas po raz kolejny się rozpadało, a komary, które i tak już nam mocno dokuczały, zaczęły atakować ze zdwojoną pasją. Kiedy ponownie się wypogodziło, a było to około wpół do dwunastej w nocy, w ruch poszły aparaty fotograficzne. Mornel pozował ze stoickim spokojem, a młode z wyraźnym zaniepokojeniem patrzyły na te dziwne kreatury tak uporczywie im się przypatrujące. Spotkanie z mornelową rodziną usposobiło nas bardzo radośnie i mimo zimna, komarów i przemoczonych ubrań byliśmy bardzo radośni, co okazywaliśmy całemu światu. Na szczęście w górach nie było chyba nikogo oprócz nas, bo inaczej skończylibyśmy pewnie w szpitalu dla obłąkanych. Droga powrotna dostarczyła kolejnych wspaniałych obserwacji, jak choćby poświerek szponiastych. Aby z powrotem dostać się do Karigasniemi brnęliśmy przez bagna, które znacząco zwiększyły stopień wilgotności naszej odzieży, a także z marnym skutkiem walczyliśmy z hordami komarów, które najwyraźniej co pięć minut podwajały swój stan liczebny. W końcu zmęczeni, ale szczęśliwi jak nigdy, dotarliśmy na miejsce, gdzie wspominaliśmy minioną wyprawę przy szklance regionalnego "bezalkoholowego" w najstarszej ponoć gospodzie w Laponii.

Dzień 8.

022939253eb8b01f7a2148cae1052d36.jpgNa sen nie było dużo czasu. Wróciliśmy o drugiej w nocy, a koło 10 już byliśmy w Norwegii, gdzie po zrobieniu zakupów dotarliśmy na półwysep Varanger. Już w niewielkiej wiosce Nesseby, gdzie stał śliczny biały kościółek, trafiła się okazja podziwiania ptasiego bogactwa tego miejsca. Na utworzonych przez odpływ płyciznach i w zatoczkach żerowały szlamniki, kuliki wielkie, sieweczki obrożne, biegusy zmienne i ostrygojady, natomiast na przybrzeżnych wyspach i otaczających je wodach obserwowaliśmy lodówki, ohary, edredony, nurogęsi i szlachary. Niedługo zabawiliśmy na campingu w Vestre Jakobselv, skąd po zaspokojeniu podstawowych potrzeb życiowych udaliśmy się w drogę do Ekkeroy. W porcie tej niewielkiej rybackiej osady odbyło się nasze pierwsze spotkanie z mewami trójpalczastymi, a dzięki lunecie i bystremu wzrokowi przewodnika udało się w ich stadzie wypatrzyć samotnego fulmara. Dalszy spacer kamienistym wybrzeżem Morza Barentsa dostarczał nie tylko ornitologicznych wrażeń. Wprawdzie wraz ze zbliżaniem się do liczącej ponad 20 tys. par kolonii mew trójpalczastych ich liczba w polu naszego widzenia zwiększała się z minuty na minutę, jednak z równym zainteresowaniem podziwialiśmy drewniane rusztowania do suszenia ryb, biegające tuż przy drodze stada owiec i domowe ogródki, które okoliczni mieszkańcy urządzili tuż pod stromym klifem. Kolonia zrobiła wrażenie swoim ogromem i przeraźliwym hałasem, jaki się z niej dobywał.

ddcf5814278a65a8b53843be0e944ced.jpgHarmider wzmagał się, gdy w powietrzu pojawiała się para kruków, my jednak szukaliśmy lornetkami innego intruza - białozora. Niestety, tym razem szczęście nam nie dopisało i wycofaliśmy się do ścieżki prowadzącej na przeciwległą stronę wyspy. Na samym jej szczycie czerpaliśmy niezwykłą przyjemność z podziwiania z kilku metrów pięknie ubarwionego płatkonoga szydłodziobego, a chwilę później musieliśmy salwować się ucieczką przed grupą rozjuszonych wydrzyków ostrosternych, którym nasza obecność była najwyraźniej nie w smak. Uciekając przed wydrzykami dotarliśmy na drugi brzeg wyspy, wzdłuż którego gromadziły się liczne stada ptaków, gdzie prym wiodły oczywiście edredony. Sporo też było ptaków siewkowatych – poza szlamnikami, ostrygojadami i płatkonogami do listy zaobserwowanych gatunków dopisać można było krwawodzioba i kamusznika. W Ekkeroy część osób postanowiła wykąpać się w lodowatych wodach Morza Barentsa, natomiast mniej odważni z zastanowieniem oglądali rybacki domek, na którym wisiała tabliczka ze swojsko brzmiącym słowem "Rybakk". Na campingu świętowaliśmy urodziny Michała (ale nie Maniakowskiego) oraz zdobycie przez Greków piłkarskiego mistrzostwa Europy. Później nocne marki wybrały się na nocną wyprawę, która przyniosła im m.in. lisa (niestety nie polarnego) i kilka wydrzyków długosternych.

Dzień 9.

Osoby cierpiące na klaustrofobię mogą nie wspominać najlepiej drogi do Vardo – jedynego europejskiego miasta w arktycznej strefie klimatycznej, podczas której przejechać musieliśmy trzykilometrowy podmorski tunel, w najgłębszym miejscu znajdujący się 89 metrów pod powierzchnią wody. Wkrótce jednak mogliśmy odetchnąć pełną piersią, słuchając szumu wiatru w uszach i patrzeć na pierwsze alki, nurzyki oraz maskonury przelatujące tuż nad naszymi głowami. Ptaków zaczynało być wokół nas coraz więcej i więcej, aż zamajaczyły przed nami wypełnione nimi po brzegi skalne klify wyspy Hornoya. Od razu po wyjściu z łodzi przywitały nas maskonury o wyglądzie smutnych clownów, dające do siebie podejść na odległość paru metrów, i dziesiątki tysięcy innych ptaków alkowatych, wśród których udało nam się odszukać kilka stad rzadkiego w Europie nurzyka polarnego. Oprócz ptaków na wyspie było pełno ludzi dzierżących lunety czołowych światowych firm i z zachwytem wpatrujących się w klify. Mijaliśmy grupy podobnych nam zapaleńców, co nieraz wywoływało niezadowolenie wśród ptaków (m.in. u wściekłego kormorana czubatego, który kręcąc szyją głośno wyrażał swą dezaprobatę). Na wierzchołku wyspy musieliśmy odpierać ataki mewy srebrzystej, która postanowiła bronić przed nami ścieżki przyrodniczej, i tylko świergotki morskie i rdzawogardliste okazywały nam przychylność dając się pięknie obserwować. Osiągnąwszy latarnię morską rozłożyliśmy się wygodnie na trawie i wypatrywaliśmy na morzu ssaków morskich, które jednak się nie pokazały. Po powrocie do portu w Vardo miłośnicy wędkowania próbowali swych sił w krystalicznie czystych wodach Morza Barentsa, po czym dostaliśmy czas wolny. Michał Maniakowski przeznaczył go na zaznajomienie się z dwoma sympatycznymi Francuzami (którzy dotarli tu autostopem z Oslo). Dali mu oni namiary na kręcące się w okolicach miasta stadko turkanów, w związku z czym postanowiliśmy zweryfikować te informacje. Amatorzy wędkowania zostali w porcie (a razem z nimi, wskutek nienajlepszego przepływu informacji, również Piotr Zięcik, jeden z najzagorzalszych ptasiarzy w naszej ekipie), a reszta dotarła w okolice kolonii rybitw popielatych. Pomimo ostrożnego marszu nie uniknęliśmy oznak niezadowolenia ze strony tych pięknych ptaków. Szczęście nam dopisało i mogliśmy dokładnie obejrzeć samicę turkana, wyjątkowo nie pływającej wśród dziesięciu tysięcy edredonów. Wróciwszy do pozostałych musieliśmy się gorąco tłumaczyć przed wyraźnie rozżalonym Piotrkiem. Aby zrewanżować się przyjacielskim Francuzom chcieliśmy podwieźć ich do Hamningberg, ale jeden z nich gdzieś poszedł i drugi nie mógł go znaleźć, w związku z czym pojechaliśmy sami. Mijaliśmy ostre, poszarpane skały i wielkie płaty śniegu (na jednym z nich zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie). Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się na krótkie postoje. Podczas jednego z nich mogliśmy obserwować stado polujących głuptaków, które większość z nas oglądała dotychczas tylko na filmach przyrodniczych. Hamningberg – niewielka rybacka osada na wybrzeżu Oceanu Lodowatego. Ostatni rybacy opuścili ją jakieś czterdzieści lat temu i od tamtej pory jedynymi ludźmi są tu turyści. Jest to też miejsce, gdzie kończy się europejska sieć dróg. Miejscowy falochron posłużył części naszej grupy do obserwacji głuptaków, wydrzyków i świergotków rdzawogardlistych, natomiast inni dostrzegli w nim znakomite stanowisko wędkarskie. Po wycofaniu się z falochronu postanowiliśmy spenetrować jeszcze płaskowyż nad osadą, gdzie szata roślinna ograniczała się do bogatej gamy porostów i drobnych krzewinek. Pięknie w takiej scenerii prezentowały się wydrzyki ostrosterne z obu odmian barwnych. Wracając na camping podziwialiśmy przez okna księżycowy krajobraz północnego krańca Europy.

Dzień 10.

774b23186e4365876d5bdf6e70e951d7.jpgDalej penetrowaliśmy Varanger, tym razem jego część północno-zachodnią. Odwiedziliśmy malowniczy tundrowy płaskowyż nad jeziorem, gdzie zadomowiły się siewki złote, biegusy zmienne i coraz częściej spotykane poświerki. Nad pobliskimi wzgórzami wydrzyk długosterny wyganiał ze swego terenu bielika, który uciekał jak niepyszny. Niewątpliwie najbardziej emocjonujący tego dnia był "spacer" po Tanahorn - klifie będącym niegdyś świętym miejscem Saamów. O ile na jego szczyt prowadziła porządna, oznaczona ścieżka, o tyle z zejściem było już trochę gorzej. Zmuszeni byliśmy do podjęcia decyzji o zejście "na dziko". Chwilami obawialiśmy się, że może się to dla nas zakończyć zejściem w bardziej metafizycznym znaczeniu tego słowa. Na duchu podtrzymywała nas stała obecność innych istot żywych - zająca bielaka, górniczka, poświerek i śnieguł. Kiedy znaleźliśmy się na płaskiej powierzchni kilka osób doszło do wniosku, że jeszcze nigdy tak silnie nie odczuwała faktu, że żyje. Urządziliśmy sobie krótki "piknik pod skałą" (na szczęście nie wiszącą), po czym pomaszerowaliśmy do zostawionego w miejscowości Berlevag busa.

443dbbabd77264bd934b40b45ed2b6e2.jpgPatrząc na odwodzące nas od gniazda wydrzyki ostrosterne pomyśleliśmy o Piotrku, który zazwyczaj w takich sytuacjach dokonywał dokumentacji zdjęciowej, a teraz nie było go razem z nami. Myśląc, że jest gdzież z przodu, kontynuowaliśmy spacer, próbując przy okazji nie niepokoić zbytnio rodziny sieweczek obrożnych. Przemykając koło liczącego dobre kilka setek stada reniferów dotarliśmy do celu naszej podróży. Jadąc z powrotem dowiedzieliśmy się od Piotrka, że podczas gdy my uzupełnialiśmy jedzeniowe niedobory, on postanowił się chwilę zdrzemnąć. Nikt z nas nie był wówczas tego świadom i kiedy Piotrek się obudził, bez żadnego czasomierza, z przerażeniem odkrył, że na kamienistym pustkowiu został sam i dzikim pędem puścił się za nami w pogoń. Na szczęście zdążył i w komplecie dotarliśmy do malowniczego ujścia rzeki Tany, nad którym górowały masywne różowe skały, pięknie oświetlane przez delikatne słońce. Na licznych łachach obserwowaliśmy ostrygojady i biegusy małe, choć nie zabrakło oczywiście edredonów i wydrzyków ostrosternych. Wracając na camping zahaczyliśmy jeszcze o klify u ujścia Tany, gdzie według spotkanych dzień wcześniej Szwedów lubił kręcić się białozór. Pomimo dokładnego przeczesywania lornetkami kolejnych skalnych półek nie udało nam się go znaleźć.

Dzień 11.

Opuściliśmy Norwegię i po cudownych fińskich drogach jechaliśmy do Rovaniemi, miasta znanego jako siedziba świętego Mikołaja. Na odpoczynek zatrzymaliśmy się nad jedną z licznych odnóg jeziora Inari, gdzie wysłuchaliśmy wspaniałego koncertu nura zarnoszyjego. Wioska świętego Mikołaja była pusta (przyjechaliśmy po zamknięciu), więc bez stania w kilometrowych kolejkach sfotografowaliśmy się na symbolicznej linii Koła Polarnego. W lecie trochę dziwnie wygląda napis "Happy Christmas" na gmachu poczty św. Mikołaja, ale cóż, takie są prawa rynku. W nocy, pomimo 600 kilometrów wyczerpującej jazdy, grupa największych zapaleńców ruszyła do pobliskiego lasu, gdzie tropili trznadle czubate i głuszce, a komary tropiły ich.

Dzień 12.

21febaa9e2e124cd2b280335f70098e9.jpgWczesnym rankiem wczorajsza nocna ekipa ponownie udała się w to samo miejsce, by lepiej przyjrzeć się trznadlom czubatym. Później najmłodsi uczestnicy wyprawy, razem z rodziną, udali się na audiencję u świętego Mikołaja, natomiast pozostali ruszyli w osiemnastokilometrowy marsz po pagórkach otaczających miasto. W informacji turystycznej ze zgrozą dostrzegłem (jeśli czytają to dzieci radzę zasłonić im oczy) zamówienia na listy od świętego Mikołaja (6 euro za egzemplarz!) Zbulwersowany uczestniczyłem w dalszym ciągu wyprawy, która opuściła miasto i zaczęła wchodzić na górę Isarakka. Na jej szczycie z mocno zdewastowanej wieży obserwacyjnej podziwialiśmy panoramę Rovaniemi, a później przenieśliśmy swą uwagę na fruwającego pod wieżą pazia królowej.

07e15ef01e995f0d6ffaf22d6cba5839.jpgW świerkowym lesie Michał Maniakowski namierzył całą rodziną sóweczek, które dawały do siebie podejść niesamowicie blisko. Patrzyły na nas wrogo swoimi intensywnie żółtymi oczami i charakterystycznie pogwizdywały. Aby ich dalej nie niepokoić wycofaliśmy się. Kontynuowaliśmy spacer, który przynosił kolejne obserwacje, z których najciekawszą był niewątpliwie drzemlik. Spotkaliśmy też fińską wiewiórkę i z zaciekawieniem przyglądaliśmy się latarniom ustawionym wzdłuż ścieżki (w końcu zimą słońce wstaje tu dosłownie na chwilę). W końcu zmęczeni, ale zadowoleni, osiągnęliśmy ponownie Rovaniemi. W wyznaczonym miejscu spotkaliśmy resztę ekipy i wspólnie wyruszyliśmy w kolejną całonocną podróż, tym razem do Szwecji. Po drodze wymienialiśmy się wrażeniami. Goście świętego Mikołaja byli zdumieni jego znajomością polskich miast, którą wykazał się próbując zgadnąć, z jakiego przyjechali. Po szóstej próbie postanowili go nie męczyć i sami owiedzieli, że z Poznania.

Dzień 13.

Ostatni dzień przeznaczony tylko na obserwacje. Spędziliśmy go na campingu Hölick w środkowej Szwecji. Penetracją objęliśmy świerkowy las, gdzie po nieudanej próbie zaatakowania skalnych grot skierowaliśmy się w stronę wybrzeża Zatoki Botnickiej. Po kamienistym podłożu dotarliśmy do punktu widokowego, skąd prowadziła ścieżka na plażę, nad którą fruwały zwinne rybitwy popielate. Wśród nadbrzeżnych głazów zdarzało się również zobaczyć białorzytkę, brodźca piskliwego lub śpiewaka, natomiast w sąsiedztwie wychodzącego w morze cypla biegała samotna sieweczka rzeczna. Wycofując się z plaży ponownie zagłębiliśmy się w gęstym lesie, gdzie byliśmy świadkami rodzinnego żerowania dwóch dzięciołów trójpalczastych – samicy i młodego samca. Wieczorem grupa najodważniejszych śmiałków ponownie ruszyła zdobywać groty. Tym razem im się udało, choć speleologiczna ekspedycja przyniosła trochę zadrapań. Michał Maniakowski znalazł ponoć skarb, a Piotrek opowiadał, że słyszał w ciemnościach jaskini ciche "My preciousssss....".

Dzień 14.

c7f49bf475a32cea5bff9f267f4c282d.jpgOd Sztokholmu dzieliło nas jeszcze 385 kilometrów. Po drodze zatrzymaliśmy się w pięknej zabytkowej Uppsali, gdzie niespodziewanie przestał padać deszcz i mogliśmy w komfortowych warunkach zwiedzić średniowieczną katedrę i malowniczą starówkę. Przed szesnastą dotarliśmy do Nynäshamn. Siedząc przy stole i łakomie wpatrując się w przynoszone przez obsługę frykasy drugim okiem patrzyliśmy przez okno, za którym przelatywały stada alek, uhli i biegusów zmiennych. Po kolacji zaszaleliśmy w sklepie promowym i przy suto zastawionym stoliku urządziliśmy oficjalne podsumowanie wycieczki.

Dzień 15.

O 12 wpłynęliśmy do portu w Gdańsku, wcześniej dopisując pustułkę do listy zobaczonych gatunków. Na Dworcu Głównym nastąpił szereg pożegnań, po czym każdy, z głową pełną wspaniałych wspomnień, pojechał w swoją stronę.

Antek Marczewski
fot. J. Tabor (z analogicznej wyprawy roku następnego)

banerruch

Ilość odwiedzin

2835967
DzisiajDzisiaj340
WczorajWczoraj556
TydzieńTydzień2540
MiesiącMiesiąc7454